Zapomniałam już jak fascynująco Maja Lunde opowiada, jak bardzo snuta przez nią historia pochłania czytelnika, zabiera go w głąb - myśli, emocji, przeżyć.
Autorka przyzwyczaiła już nas do historii osadzonych w trzech różnych planach czasowych. Rosyjski weterynarz, pracownik petersburskiego ogrodu zoologicznego wyrusza w 1881 roku szukać na stepie konia, określanego do dziś koniem Przewalskiego. Karen, matka dorosłego syna - narkomana - przyjeżdża, w 1992 roku, w jego towarzystwie, wraz z ukochanymi końmi, tymi dzikimi, nazywanych przez miejscowych tachi, do Mongolii, by dać swoim podopiecznym wolność. I wreszcie przyszłość - 2064 rok, opustoszałe domy, wędrowcy idący przez świat w poszukiwaniu lepszego życia, którego nikt nie ma nadziei znaleźć. Jest pusto, głodno, niebezpiecznie, a przyroda - okaleczona przez człowieka - odbiera sobie to co chce. I w tym wszystkim żyje Eva, wraz nastoletnią Isą i Louise, która przywędrowała nie wiadomo skąd i której obecność zmienia relacje między matką i córką. Stałym elementem, pojawiającym się we wszystkich trzech opowieściach są konie i to, co utożsamiają.
Człowiek to niewiarygodnie głupie zwierzę, tyle w tym temacie. Nie potrafimy wybiec myślą w przyszłość dalej niż do następnej wiosny, do kolejnego miotu. Właśnie dlatego wszystko trafia szlag. Widać natura tak urządziła świat, że prędzej czy później wszystkie idzie w diabły. [s. 344]
Wkroczcie w świat powieści Mai Lunde, dajcie się uwieść jej słowom i poczuć się powołani do troski o świat. Jeśli nie poczuliście się tak po lekturze "Historii pszczół" i "Błękitu", to tym razem macie na to wielką szansę.
Komentarze
to wielkie szczęście, że jej wszystkie książki przed Tobą - bo to porządne historie.