Maria, Sabina, Magdalena, Paulina. Cztery kobiety żyjące w jednym domu. Cztery, które łączyła przemilczana historia rodzinna i pewien chłód, którego przyczyn próbowała dociec najmłodsza z nich.
Akcja powieści zaczyna się gdy Paulina (Lila jak lubi być określana) ma 14 lat i - jak to bywa w okresie nastoletnim - chce zbudować swoją tożsamość sięgając do przeszłości, chce się utworzyć opierając na ramionach przodków. Ale jej rodzina jest inna - owszem przodkinie są, lecz nie mówią o tym, co stało się z męskimi przodkami i unikają opowiadania własnych historii.
A później opowieść przeplata się w czasie. Do głosu dochodzą kolejno bohaterki i każda z nich, fragmentarycznie, rozdział za rozdziałem opowiada o swoich życiu. To, że opowieści te się przeplatają pozwalają dostrzec różnice, ale i podobieństwa w doświadczeniach kobiet tej rodziny.
Sama nie powiedziała prawdy o sobie. (...) Dla córki i wnuczki miałyśmy szmatławe historyjki i Syberii i obozie. Nie było w nich słowa prawdy. Bez jednego prawdziwego słowa. [s.45]
Rodzina, której więzi kształtują się na kłamstwie lub przemilczeniach, okazuje się być na tyle toksyczna dla Lili, że ta mimo skończonych studiów psychologicznych, już będąc osobą dorosłą, zmaga się z ową niewiedzą i pustką. Staje wobec wyzwania mogącego odmienić ową pokoleniową sztafetę niedomówień. Czy z niej skorzysta?
Matki i córki Ałbeny Grabowskiej to nie jest łatwa książka. Opisy życia na syberyjskim zesłaniu, w obozie w Ravensbruck, budzą niepokój, losy Magdaleny mrożą, a najmłodsza z kobiet, poszukująca wciąż siebie, żyjąca bardzo refleksyjnie dzieli się przemyśleniami, które - gdyby spróbować przyłożyć je do własnego, szczęśliwego wszak życia, mogą skłonić do refleksji.
Tym jednak, co chyba najbardziej zaintrygowało mnie w tej książce, to pytanie o to, czy by aby stworzyć więzy emocjonalne trzeba być z kimś połączonym krwią. Czy, aby kochać jak matka, trzeba być matką.
Gorąco polecam.
Komentarze