Nie mogłam się doczekać tej książki, bo już dano nie było nic weterynaryjnego, w beletrystycznej formie, na polskim rynku wydawniczym. I oto jest, a ja przeczytałam ją w niecałą dobę.
Philipp Schott na początku przyznaje, że głównie nastawiał się na bycie biologiem, a weterynaria to dla niego wtórny wybór. Kiedy jednak zdecydował się na studia, praktyki i samodzielną pracę odkrył, że owszem - by być dobrym lekarzem weterynarii należy lubić zwierzęta. Ale nie sposób wykonywać tego zawodu jeśli nie lubi się ludzi.
Wspomnienia, w narracji mocno ironiczno-żartobliwej, przeplatają się tu z opisami przypadków, a te z poradami jak zadbać o dobrostan swojego zwierzęcia i jak zrozumieć jego potrzeby. I choć w praktyce weterynaryjnej Schotta najczęstszymi pacjentami są psy i koty, to opowiada on również o kaczce, dzikim króliku, czy strusiu. Przywołuje stereotypy i rozprawia się z nimi, robi listę podstawowych czynności, które sprawią, iż lekarz uzna swoich klientów za miłych, przywołuje najdziwniejsze zwierzęce imiona, pokazuje ciemniejsze strony bycia weterynarzem.
Kiedy czytałam tę książkę nie mogłam oprzeć się wrażeniu przebywania w poczekalni kliniki weterynaryjnej. Tu głośniej, tam spokojniej, tu ciszej, tam bardziej nagląco. Udało się autorowi oddać klimat swojej pracy doskonale.
Miłośnikom tematyki polecam. A o pracy innych weterynarzy poczytacie także u Jamesa Herriotta, Luke'a Gamble i Nicka Truot :)
Komentarze
a widzisz - a ja się nastawiałam na coś lekkiego, nieco zgryźliwego i tyle. Stąd mnie czasami wzruszało, a czasami bawiło.