Jak to jest, kiedy w pewnym momencie swojego życia uświadamiamy sobie, że nie mamy nic i nikogo? Że mimo, iż poświęciliśmy się bliskim, oni odeszli, a my zostaliśmy nijacy, nudni, bez pasji i pomysłu na to, co zrobić ze sobą i resztą życia?
Izydora, lat 50. Mąż odszedł do innej kobiety, syn mieszka za granicą, a ona - z nadmiernymi kilogramami, wieloletnim doświadczeniem w mało satysfakcjonującej pracy - zastanawia się nad tym co dalej. Postanawia zrobić tak, jak bohaterki powieści kobiecych - porzucić miasto dla sielskiej prowincji. Gdy już wprowadza się do domu ciotki okazuje się, że prowincja nie jest tak sielska jakby się wydawać mogło, a ucieczka w inne niż dotychczasowe miejsce życia, nie oznacza ucieczki od siebie.
Od siebie uciec się nie da. Ale da się nad sobą pracować. A Zofia i Józef oraz inne osoby, które diametralnie różnią się od tych, które otaczały Izydorę we wcześniejszym życiu, okazują się być wytrawnymi kibicami owych zmian. Milcząco wspierają, obserwują, a przede wszystkim pokazują swoim życiem, że można, że warto podjąć wysiłek, skoro w jego efekcie otrzymać można samoświadomość.
Dobrze patrzy się na Izydorę przeprowadzającą eksperymenty, próby odnalezienia swojego miejsca, uczącą się myśleć o sobie jako o pojedynczym człowieku żyjącym nie dla męża i syna, nie dla oczekiwań innych i nie wedle tego, co inni o niej sądzą.
Życie motyli Katarzyny Ryrych może okazać się dla wielu czytelniczek czynnikiem motywującym do spojrzenia na siebie na nowo, przemyślenia ról w życiu, do zmian. I tego efektu życzę zarówno Autorce, jak i tym z Was, które ulegną przykładowi Izydory.
Komentarze
dobrej lektury. I dobrych refleksji po niej:-)