Dawno, dawno temu przeczytałam trylogię Grzesiuka. Ale zanim to nastąpiło - jeszcze kilka lat wcześniej - będąc u cioci na wakacjach odkryłam kasetę z balladami czerniakowskiego barda i zdecydowanie zbyt dziecięcym głosem podśpiewywałam "Komu dzwonią...". Ale cóż - utwory Stanisława Grzesiuka znałam od najmłodszych lat; z bliżej nieznanych mi powodów mój Tata śpiewał mi o Felku Zdankiewiczu podczas sesji wieczornego usypiania.
Przyznacie - z takim muzycznym przygotowaniem - nie mogłam nie przeczytać książek napisanych przez Grzesiuka. Tym bardziej - nie mogłam zlekceważyć pojawienia się jego biografii.
Witamy na Czerniakowie, dzielnicy biedoty i złodziei, na warszawskim „dole” w królestwie lumpenproletariatu, gdzie na głowach nosi się oprychówki, na szyjach apaszki, w rękawach noże, w sercu dumę, a w głowie ciągły szum. W dzielnicy, o której krąży wiele legend. Część z nich jest prawdziwa.
Świat, który był światem Stanisława Grzesiuka już nie istnieje. Co więcej - znikał na jego oczach, wraz z kolejnymi osobami, które zawierucha wojenna pozbawiała życia i kolejnymi domami upadającymi pod ostrzałem. Ludzie, mimo starań, ulegali grozie wojny, tracili bliskich, cudem przeżywali reżimy obozowe. Wracali inni, z bagażem doświadczeń, których wcale nie chcieliby mieć. Wyniszczeni przez choroby, na skraju wytrzymałości mentalnej i fizycznej, podnosili się i budowali na nowo.
Położył bruliony spięte gumką na biurku sekretarki i powiedział, że Janina Preger kazała mu to przynieść. Kobieta w recepcji spojrzała na Stanisława, potem na bruliony i skrzywiła się tak, jak krzywić potrafią się jedynie sekretarki.– Ale to musi pan na maszynie, ręcznie pisanych nie przyjmujemy.– Jak na maszynie? Maszyny nie mam, a nikomu nie będę płacił za przepisywanie. Potem wy stwierdzicie, że to głupie, a ja będę stratny.Zostawił zeszyty i powiedział, że mogą z nimi zrobić, co chcą. Sekretarka, nieco oszołomiona, bo z reguły autorzy przed debiutem przychodzili do wydawnictwa na klęczkach, poszła zapytać o zdanie do pokoju redaktorek.
Fascynujące jest to, w jaki sposób Stanisław Grzesiuk stał się pisarzem. Żył zachłannie, oddychał pełną (na ile pozwalała mu gruźlica) piersią i tak też pisał - nie przejmując się nikim i niczym, nie bacząc na jakiekolwiek konwenanse, poprawności społeczno-polityczne, bazgrząc po nocach w kolejnych brulionach pisał, pisał i pisał o swoim życiu i o tym, jakich ludzi przyszło mu spotykać.
Gruźlica to ciężka choroba, wódka nie pomaga w leczeniu. Stanisław chce się wyleczyć. Ale nie ma zamiaru rezygnować z przyjemności. Lekarze ze stanowczością powtarzają, że picie i palenie jest zabronione, ale Grzesiuk nie daje im spokoju.Na spotkaniu pacjentów z dyrektorem dopytuje: „A jak bardzo zabronione? Każdy doktor mówi: nie wolno pić. Zgoda. Ale ja lubię wypić i chciałbym znać prawdę”.
Czas choroby barda to także czas intensywnego rozkwitu zainteresowania tym, co pisze Stanisław Grzesiuk. Ludzie żywo reagują na jego obozowe wspomnienia, książki znikają z księgarnianych półek, a on sam jest zapraszany na kolejne spotkania z czytelnikami. I choć dyskusyjne jest, czy ów niespodziewany dla Grzesiuka sukces i płynąca z niego, zwiększona, intensywność emocji i doświadczeń, skróciły czy przedłużyły mu życie, bezdyskusyjna jest radość z jaką Grzesiuk podchodził do tych, którzy go czytali.
Kocha Warszawę, ale latem kocha ją o wiele bardziej. To miasto jest jak kobieta, która już zmęczona życiem, ufajdana sprzątaniem i kuchnią, nagle wkłada piękną suknię, idzie do fryzjera i wygląda jak naprawdę olśniewająca babka.
Stanisław Grzesiuk kochał życie. Kochał swoje miejsce i ludzi. Miał i tworzył to miejsce, był jego konstytutywną częścią. Gromadził wokół siebie ludzi, ludzie go cenili, lubili jego obecność.
Porwała mnie jego zachłanność na życie. Na smakowanie tego co przyjemne, na realizowanie pasji i pracę, która jest pasją, na dobrych ludzi, na muzykę i zabawę. To daje do myślenia...
Komentarze
też mam dobre wspomnienia. Zachęcam do biografii.