Przyznaję, nie zdarzyło mi się nigdy spotkać, gdzieś przy drodze, czy na bezdrożu, zwierzęcia, któremu moja pomoc mogła uratować życie, a jej brak zwiększyć ryzyko śmierci. Być może zbyt mało uważnie patrzę na świat.
Tom Michell rozglądał się o wiele baczniej niż ja - wśród wielu martwych zwierząt wypatrzył jedno wciąż walczące z oblepiającą je ropą i smołą, pełne woli życia. Przygarnął pingwina i - choć wydaje się to mało realne - uczynił go swoim zwierzęciem towarzyszącym.
Od razu zastrzegę - Autor podjął próbę przekazania Juana (bo takie imię nadał pingwinowi) do lokalnego ogrodu zoologicznego. Zobaczywszy jednak warunki, w jakich w ogrodzie żyją pingwiny, porzucił ten pomysł; on stwarzał Juanowi o wiele przyjemniejszy świat.
Pingwinia kontrabanda, pingwin jako zwierzęcy terapeuta pomagający przezwyciężyć zahamowania społeczne wśród nastolatków, pingwin - przyjaciel, pingwin - powiernik... Długo można by wymieniać role w jakich odnajdował się Juan. I choć, oczywistym jest, że najlepszym życiem dla dzikich zwierząt, jest życie zgodne z ich naturą, przekonana jestem, iż Tom Michell uczynił wszystko, co się dało, by zadbać o dobrostan Juana.
Komentarze