Wydane przez
Wydawnictwo Czarne
Dwanaście reportaży z miejsc, o których - jak się zdaje - zapomniał świat, Bóg, Los, czy jak tylko chcecie. Z miejsc, w których mieszkają ludzie niby tacy jak my, ale jednocześnie tacy, którymi chciałoby się potrząsnąć, by im powiedzieć "Zróbcie coś ze sobą". Z miejsc, które nawet gdy leżą na odwiedzanych przez turystów szlakach zrażają swoim marazmem, poczuciem beznadziei, niemocą.
Pracowałam w miejscach podobnych do tych, które opisuje Ostałowska. Czas się tam zatrzymał, a w kalendarzu ważny był tylko dzień płacenia zasiłku. Jedyną atrakcją był przyjazd autobusu (choć rzadko zdarzało się, by wysiadł z niego ktoś obcy), a każda zmiana w powolnie toczących się dniach powodowała ekscytację, lęk i wywodzącą się z niego agresję.
Książka Lidii Ostałowskiej zmusiła mnie do zastanowienia się nad tym, czy potrzebujemy, aby literatura odzwierciedlała rzeczywistość. Co ma nam dać spisana historia nastolatków z Bałut, którzy nie mając pieniędzy ograniczają swój świat do wersalki stojącej na jednym z podwórek? Czy opowieść o nastolatkach z Białej Podlaskiej gotowych oddać się didżejowi za jego konsolą na jednej z dyskotek uczyni nas wrażliwszym na otoczenie? Zburzy nasze samozadowolenie (o ile je mamy)? Czy potrzebujemy literatury, by przejrzeć się w brzydszej stronie naszej rzeczywistości? Czy nie lepsza jest fikcja?
Podczas czytania reportaży Lidii Ostałowskiej myślałam o wielu sprawach. Myślałam także o tym, że ja już je znam, że czytałam je niegdyś w drukowanej prasie. I znów pojawiły mi się refleksje, tym razem dotyczące wyboru tekstów do książki. Przypomniał mi się ten wpis i uznałam, że - niestety - coś w tym jest.
Komentarze
Mam tak samo...