i wydaje mi się, że Sisi odetchnęła z ulgą. Ona owszem lubi, gdy coś się dzieje, ale było nas za dużo jak na jej upodobania. I na dodatek była Helenka, które upierała się, by kotki głaskać. Sisi wyraźnie zaprotestowała przeciw takim praktykom. Szła przed Dziewczynką, a gdy ta wędrowała wciąż za nią, Sisuleńka odwróciła się i naprychała na ludzkie dziecko. Helena zawahała się, po czym sięgnęła do kociego ogona. Tym razem Sisi zastosowała metody poważniejsze - prychnęła długo i przeciągle, a dodatkowo pacnęła Dziewczynkę w rękę łapką zwiniętą w pięść. Helenka usiadła, rozejrzała się wokoło, spojrzała na swoją rękę, na Sisi i powędrowała w inną stronę.
Sisulka okazała się być zazdrosna. Gdy Mama z Helenką usiadły nieopodal na wersalce, na której spała Sisi i siedziałam ja, Kocinka natychmiast się obudziła i wdrapała na moje kolana - żeby nie przyszło mi do głowy usadowienie na nich Heleny.
Nusia nic sobie nie robiła ze zwiększonego stanu ludzi i zwierząt. Przyglądała się lekko zdziwiona warczącej na Ciri Lulu, ale dla Maleńtaska obecność wielu osób oznacza, więcej rąk do głaskania i do zabawy. Z Heleną (jak widać na zdjęciach poniżej) bawiła się z ciekawości, a my wszyscy mieliśmy powód do śmiechu. Szybciutko przypomniała sobie wszystkie kąty, a najszczęśliwsza była leżąc w łóżeczku Helenki, z którego - ku jej niezadowoleniu - była zaraz przepędzana.
Gusia chwilę po przyjeździe znalazła miskę w łazience i tam relaksowała się po podróży. Ludzkie dziecko, owszem, zauważyła, ale jako, że Gusia ma spory dystans do otaczającej ją rzeczywistości, niespecjalną jej to zrobiło różnicę. Wracaliśmy wieczorem, gdy było już ciemno, zatem Gusia mogła podróżować spokojnie. Wiem, że nie powinno mnie śmieszyć samopoczucie Gusi podczas jazdy, ale... Gdy tylko zwalniam Gusia zaczyna nerwowo przestępować z nogi na nogę, gdy wjeżdżamy do miejsc oświetlonych podnosi się i rozgląda. Gdy się zatrzymuję, szczeka na mnie, że mam ruszać. Skutek tego taki, że kot nie pozwala mi jeździć wolniej niż 60 km/godzinę.
Ciri była przeszczęśliwa, gdy nas zobaczyła. Jedno z nas mogło odpakowywać koty, drugie musiało witać Sunię. Potem, rzecz jasna, i druga osoba musiała ucieszyć się radością psa. Zabraliśmy ją na spacer. Gdy zbliżaliśmy się do rzeki Ciri zaczeła szczekać na nas zachęcająco - chciała od nas zgody na pływanie. Nie chcieliśmy pozwolić, więc udaliśmy, że nie słyszymy. Ale na nas nakrzyczała... Gdy wracaliśmy przypałętał się duży, owczarkopodobny pies. Biegł za Ciruchną, a gdy ta jazgotliwie go odganiała (zza kagańca), nabierał jeszcze większej ochoty na zacieśnianie znajomości. Pół miasta przelecieliśmy biegiem z Ciri ujadającą na wielkiego psa i z owym wielkim psem radośnie biegnącym za nami. Nie było lekko...
Lulu, jako, że źle znosi podróżowanie, przed jazdą dostaje leki uspokajające. Po lekach ma chyba jakieś zwidy, bo warczała na wszystkie koty i psa, bez wyjątku i jednakowo monotonnie. Gdy już doszła do siebie przestała warczeć, zaczęła patrzeć ze zdziwieniem na tłumy wokół niej i przypomniała sobie, że Mama ma pyszną różę. Róża ma szczęście, że Lulu bywa u mamy dość rzadko, bo za każdą wizytą jest zjadana do gołych gałązek i ma czas, aby odrosnąć.
Z wizyty na łonie rodzinnym przywieźliśmy sobie wirusa grypy, więc lekko zdechnięci nie byliśmy w stanie odnotować wczoraj wydarzeń weekendowych. Koty na szczęście miewają się dobrze.
Komentarze