Bardzo trudno było wczytać się w tę książkę. Gdy przeczytałam pomyślałam, że to książka napisana uspakajająco, choć treść jej nie jest spokojna.
Autor przedstawia nam rodzinę - Lucy i Larmonta McNeilów oraz ich córki: zamężną i dzieciatą Apple i niespełna osiemnastoletnią Grady. Rodzice wypływają do Europy, by sprawdzić jakich szkód dokonała wojna na Starym Kontynencie, a już osobliwie, jak ucierpiała podczas działań wojennych ich posiadłość. Planowali zabrać ze sobą Grady, jednak ona – z przyczyn zupełnie im niezrozumiałych – wzgardziła Europą.
Rodzice popłynęli, siostra wróciła do swoich spraw, a nastolatka z bijącym sercem spotkała się ze swoim kochankiem, Claydem weteranem wojennym pracującym na parkingu. Między nimi jest przepaść doświadczeń, wieku, mentalna, a także zamożności. I to, jak sądzę, pociąga w Claydzie i znajomości z nim dziewczynę. Pociąga tak silnie, że prowadzi do podejmowania decyzji.
Capote w doskonały sposób obrazuje nam Nowy Jork lat powojennych. Podczas, gdy dla niektórych miniona wojna była tylko uciążliwością, na innych odcisnęła piętno. Fascynująco przedstawia różnice między środowiskiem swoich bohaterów: bardzo bogatym, zaprzątniętym organizacją tańców, kolejnym autem, czy luksusowo urządzonym mieszkaniem, które nuży swym luksusem, a dość ubogim, żydowskim, bruklińskim, w którym praca jest dobrem i to dobrem całej rodziny, bo pozwala żyć.
Zwodnicze jest pisanie autora. Słowami maluje przed nami słoneczne ulice Nowego Jorku i chce byśmy uwierzyli, że w opowiadaniu nie wrą emocje. Nie należy dać się zwieść…
W Grady wzbierał nieopanowany śmiech, radosne wzburzenie, przez co rozpościerające się przed nią białe lato zdawało się jej świeżym płótnem, które tylko czeka na te pierwsze gwałtowne, czyste pociągnięcia pędzlem, zupełnie wolne.
Grając fanfary na nos i chusteczkę, ściskając obie córki nerwowo, Lucy odprowadziła ich do trapu; ledwie zniknęli w płóciennym tunelu, popędziła z powrotem na pokład, wypatrywać, kiedy pojawią się za zielonym ogrodzeniem; a gdy dojrzała ich skupionych razem i spoglądających ku górze nieprzytomnym wzrokiem, zaczęła wymachiwać chusteczką, żeby im pokazać, gdzie jest, poczuła jednak w ramieniu dziwną słabość i porażona poczuciem winy, iż zostawia coś nieskończonego, niekompletnego, zwiesiła rękę bezradnie wzdłuż boku.
Po południu, gdy upał zacisnął się nad miastem niczym dłoń na ustach ofiary morderstwa, Nowy Jork rzucał się i wierzgał, ale jego krzyk został stłumiony, pęd zablokowany, ambicje stłamszone, był jak wyschłe źródło, jakiś bezużyteczny pomnik, toteż zapadł w śpiączkę.
Komentarze