"Wiek żelaza" jest opowieścią starej, umierającej na raka kobiety, jej rozrachunkiem z życiem, miłością do córki, Afryką Południową. To opowieść o dwóch światach - jednym, w którym starsze kobiety jeżdżą hillmanami, drugim, gdzie młodzi chłopcy noszą karabiny i giną od ich kul.
Dzieci o sponiewieranym dzieciństwie, zmarnowanej szansie zaznania świata, duchowego rozwoju. Ich mózgi, narzędzia poznania świata, pozbawione wrażliwości nie pracują. Żyjący na drugim biegunie ich biali kuzyni, coraz bardziej izolując się pod ochronnym kloszem, są także ociężali umysłowo.
Przyznam, że konflikt zbrojny tworzący tło powieści mnie nużył. Wiem, pewnie stanowił sedno rozumienia powieści, ale dla mnie było męczącym przedzieranie się przez umundurowanych, nie umundurowanych, przez gromadę ludzi mających swoje, najważniejsze, racje.
Trudno przychodziło mi przebić się przez początek książki. Wspomniałam Panią Dollaway, jej strumień świadomości, i zaniepokoiłam się, że Pani Curren, wspominając swoje życie w słowach pisanych do córki, oderwie się od rzeczywistości zastanej i poszybuje zbyt daleko jak na możliwości mojej percepcji.
Zastanawiające jest tu odniesienie kobiety do swojego miejsca na Ziemi.
My, którzy zawarliśmy małżeństwo z Afryką Południową, stajemy się brzydkimi, ponurymi, niemrawymi Południowoafrykańczykami, w których jedynym objawem życia jest błyskawiczne szczerzenie kłów, kiedy nas coś rozgniewa.
Fascynująca jest także relacja matki i córki. I jednocześnie relacja starszej kobiety i bezdomnego mężczyzny. Okazuje się, że bliższym człowiekiem nie jest ten, który jest z naszej krwi... Bliższym jest ten, kto zjawia się pewnego dnia, kto towarzyszy nam, szczególnie w tym, co spotyka nas złego, który odprowadza nas do granic życia.
To nie jest łatwa w czytaniu książka. Coetzee pisze, jakby chciał przekazać wielką mądrość i popada nieco w aforyzmy. Zagłębienie się w fabułę odwraca uwagę od zabiegów pisarsko-poetyckich i "złote myśli" przestają razić.
Ogólnie oceniam lekturę na plus.
Komentarze