Ci z Was, którzy zaglądają na mój instagramowy profil, wiedzą, że od wiosny z zapałem oddaję się nowej pasji. Odkryta po wielu latach przyjemność jeżdżenia na rowerze stała się niemalże uzależnieniem, a ja zachłystuję się nią podśpiewując radośnie (choć nie wtedy, gdy wjeżdżam pod wymagającą skupienia i sił górę).
Satysfakcja płynąca z pokonywania własnych słabości, ograniczeń, a do tego ta wynikająca z tego, że umiem, potrafię, daję radę, działa niczym najlepszy środek podnoszący nastrój. Nie do opowiedzenia jest poczucie szczęścia jakie odczuwam, gdy docieram tam, gdzie jeszcze nie byłam i to docieram dzięki sile własnych nóg i - tego, co myślę. Bo, jak świetnie o tym wiecie, wszystko zaczyna się w głowie. Gdybym od razu zakładała, że nie uda mi się, nie dojadę, szukałabym od pierwszego przełożenia pedałów argumentów za tym, by się poddać.
Przed ostatnim wyjazdem - bardzo długim - poczułam się lekko nieswojo. Cały dzień, zimne poranki i wieczory, coś energetycznego do jedzenia, co pozwoli mi utrzymać tempo grupy, nowe baterie w lampkach - takie hasła tłukły mi się po głowie. Aż wreszcie uświadomiłam sobie jedno - ten wyjazd to prosta rzecz. Mam wsiąść na rower i pedałować tak długo aż dojadę do umówionego miejsca. A potem tylko z tego miejsca wrócić do domu. Być może to zadanie nie było łatwe do wykonania. Ale, przyznacie sami - było proste.
Dojechałam i wróciłam. I mam z tego olbrzymią frajdę.
* * *
Wczoraj minęły trzy lata od kiedy Duszki nie ma już w Kociokwiku.
Dziura po Duszce jest nadal.
* * *
Chudnięcie Gusi oraz jej pokasływanie skontrolowane badaniami RTG dało wynik w postaci guza na płucach. Kocinka dostaje leki wspomagające oddychanie, a ja oswajam się z myślą.
Komentarze
:)